Tanie bilety i drogie zakupy. Krótki wypad i długa trasa. Prosty plan i efektowne wykonanie. Weekendowy wyjazd do Norwegii, żeby zobaczyć Trolltungę – jedno z najpopularniejszych miejsc w tym kraju – na razie zostaje najlepszym pomysłem tych wakacji.
Kierunek: północ
Dobra, już trzecia, trzeba się zbierać – szepcze Basia. Cóż, nie sposób się nie zgodzić. Obsługa lotniska do wyrozumiałych nie należy, więc raczej nie byłoby szans na opóźnienie lotu, gdybyśmy się spóźnili. Zatem, zaspani, w pośpiechu zbieramy rzeczy i zamawiamy Ubera. Niedługo potem jesteśmy na Porcie Lotniczym. Mamy stąd lot do Sandefjord-Torp, oddalonego o jakieś sto kilometrów od Oslo lotniska na południu Norwegii. Jeszcze nie do końca dobudzeni rozmyślamy, jak może wyglądać reszta wypadu. W końcu nie da się zbyt szczegółowo planować podróży autostopem.
W ogóle, to był mój pierwszy w życiu lot samolotem. Interesujące doświadczenie – zwłaszcza, że miałem farta i trafiłem na miejsce przy oknie. Dlatego pierwsze ujęcie pochodzi właśnie stamtąd. Swoją drogą, Godspeed You! Black Emperor to idealna muzyka na takie momenty.

Lądowanie zgodne z planem. Wysiadka z samolotu i krótki spacer w bliżej nieokreślonym kierunku – byle w głąb kraju. No dobra, to co teraz? Co napisać na kartce? – zastanawiamy się, niespiesznie kończąc śniadanie na trawniku obok parkingu.
Autostopem przez Norwegię
Mogę was zabrać – mówi Adam, Polak którego spotkaliśmy na lotniskowym parkingu. Zgadzamy się, bo to nam nawet po drodze. Ale nie tak szybko – najpierw małe zamieszanie w aucie, bo nie wiadomo gdzie jest bilet. Potem jeszcze jedno małe zamieszanie, bo zniknęła gdzieś karta kredytowa. OK, wydaje się, że kryzys zażegnany. Przynajmniej na chwilę…
Podjeżdżamy do bramki parkingowej. Bilet Adama wyblakł – za długo leżał na słońcu. Adam dzwoni po obsługę lotniska. Po kilkunastu minutach pojawia się starszy jegomość. Załatwia sprawę wyblakniętego biletu bezproblemowo. Oni wszyscy tu są bezproblemowi, wspomina Adam. Norweg po prostu ustawił odpowiednią kwotę do opłacenia na bramce. Podjeżdżamy i wtedy słyszymy: kurwa, jaki ja miałem PIN?, ledwo powstrzymując się od śmiechu (Adam, jeśli to czytasz, to mam nadzieję że też wspominasz tę sytuację z rozbawieniem).
Na szczęście z PINem problemu nie było, więc lotnisko opóźniliśmy bez dalszych trybulacji. Przejechaliśmy razem około stu kilometrów, i to był jeden z tych zdecydowanie udanych autostopów. Dowiedzieliśmy się sporo o Norwegii, ciekawych miejscach w okolicy, sposobach na przetrwanie.
Jak się okazało, wylądowaliśmy w Notodden. W ramach lokalnego krajoznawstwa, Adam zabrał nas kawałek dalej, żeby pokazać niewielki kościółek. Miejsce o tyle ciekawe, że – podobnie jak Wang w Karpaczu – budowla została wzniesiona bez użycia gwoździ. Paradoksalnie, choć świątynia w Norwegii przypominała nam tę w Polsce, to – zgodnie z biegiem historii – świątynia w Polsce powinna przypominać nam tę w Norwegii.

Kolejne przygody z autostopem przebiegały – uwaga, nie odkryję tu Ameryki – różnie. Chwilowe odpływy entuzjazmu przeplatane z łutami szczęścia i łapaniem kolejnych aut. Autostop jest najlepszym krajoznawczo środkiem transportu – po drodze mogliśmy usłyszeć między innymi nieco o norweskim prawie, od ciekawosteh takich jak dlaczego jeździ tam tyle Tesli i starych, amerykańskich fur, aż po konkretne informacje, związane z biwakowaniem na dziko i możliwością korzystania – w granicach zdrowego rozsądku – z zasobów naturalnych.

Jedną z ciekawszych historii tamtego dnia opowiedział nam pewien Norweg wracający z Oslo do Bergen. Był tam na ostrej imprezie, która skończyła się wyrzuceniem go z klubu. Szczegóły lepiej pominę – widać było, że to nie pierwszyzna. Tak czy tak, miło z jego strony, że nas zabrał i po drodze zatrzymaliśmy się w kilku ciekawych miejscach, gdzie warto było pstryknąć kilka fotek. Na dodatek zawiózł nas do samej Oddy, najwidoczniej nadkładając sobie kilkadziesiąt kilometrów drogi. Miejmy nadzieję, że zrobił to z czystej uprzejmości, a nie dlatego, że miał coś na sumieniu po swoim nocnym szaleństwie.

W samej Oddzie, całkowicie wyczerpani z sił fizycznych i mentalnych, nic szczególnego nie porobiliśmy tego dnia. Ot, rozbicie namiotu na kempingu i kolacja. Ale nawet to w niesamowitej atmosferze – może ze względu na widok z namiotu, który uwieczniłem na zdjęciu niżej?
Od przystanku do przystanku
Budzik zadzwonił około siódmej. Chwila zwątpienia, czy na pewno chcemy sobie to robić. A może lepiej będzie po prostu pokręcić się po okolicy? Nie ma opcji, przecież kupiliśmy bilety na autobus... Wiecie, może i bilety wydają się błahostką, ale nie sposób było zapomnieć, że za kilkunastokilometrową trasę zapłaciliśmy kilkadziesiąt złotych. Wymówki mogły być różne, ale portfel niestety bolał. I dobrze, motywacji nigdy dość. Nieważne, z jakiego źródła pochodzi.

Choć nie wiedzieliśmy, skąd nasz autobus ma jechać, nie stanowiło to większego problemu. Kierowca najpierw machnął nam przez okno dokąd mamy iść, a potem poczekał aż podejdziemy. Nie spieszył się. Jak się zresztą okazało, punktualność w ogóle nie była tu priorytetem. Może dlatego, że w autobusie jechaliśmy tylko my i jakiś starszy pan, gderający z kierowcą przez całą drogę?
Trasa przebiegała nadzwyczaj spokojnie. Kierowca nie omieszkał zatrzymać się na dłuższą pogawędkę z kolegami na przystanku w Oddzie, więc mieliśmy sporo czasu na zjedzenie śniadania w autobusie. I na co nam był ten pośpiech z rana? – zastanawialiśmy się, podczas gdy kierowca – zaaferowany rozmową – przez dłuższą chwilę nawet nie myślał o tym, żeby ruszać dalej.
Nie taka Hardangervidda straszna
Starczy o kierowcach, przechodzimy do głównej części wyprawy. Wejście na Trolltungę. Choć sporą część podejścia można było pokonać autobusem, zdecydowaliśmy się przejść ją pieszo. Mimo wszystko. W końcu, na co nam ten pośpiech?

Muszę przyznać, że na osobach, które chodziły kiedykolwiek po Tatrach, podejście na Trolltungę nie powinno zrobić większego wrażenia. Przeczytałem kilka blogów podróżniczych, które opisywały tę trasę wymagającą. Nie wiem, czy to wynika z faktu, że udało mi się przejść Kotlinę Jeleniogórską dookoła, czy po prostu z całkiem niezłej kondycji, ale po pokonaniu pierwszego podejścia – tego najbardziej stromego – reszta drogi nie różniła się zbyt od zwykłego spaceru. Basia też nie wyglądała na zmęczoną tym podejściem. I to wszystko biorąc pod uwagę fakt, że słońce mocno dawało się we znaki.
Nie wiem, czy to był fart, czy może niefart, ale trafiliśmy na niemal bezchmurne niebo i temperaturę oscylującą w okolicach 30 stopni. Trudność w określeniu wyprawy w skali fart-niefart bierze się stąd, że Płaskowyż przy tych warunkach był jak jedna, wielka, rozgrzana patelnia.

Temperatury jednak nie robiły na nas aż takiego wrażenia. Dlaczego? Otóż zdecydowanym plusem Norweskich wzniesień, pomijając już epickie widoki, jest możliwość picia wody bezpośrednio ze strumieni (miejmy nadzieję, że za parę miesięcy nie będę musiał usunąć tego akapitu). Z tego powodu, przegrzanie czy odwodnienie raczej nam nie groziły.

Widokówki
Przeskakując na chwilę do norweskich widoków: poza boskimi pejzażami, których zdjęcia znajdziecie nieco dalej, moją uwagę przykuła również lokalna flora. Nic dziwnego – w końcu jest zupełnie inna od tej w polskich górach, poza które wcześniej nie miałem okazji się wyruszyć.

Choć głównym celem wyprawy była Trolltunga, już sama droga w jej kierunku stanowiła wizualną ucztę. Równie dobrze mógłbym nie wrzucać tu żadnej fotki z końca trasy, a wpis wciąż miałby sens. I zawierał ciekawe ujęcia. Na przykład to poniżej, które swoją drogą jest moim ulubionym.

Im dalej w las, tym więcej drzew, czy jakoś tak. Choć obiecałem sobie w tym roku nie przesadzać z ilością zdjęć na wyjazdach, okoliczności znowu wzięły górę. Proste widokówki, pionowe ujęcia, panoramy, selfiki – dobrze, że większość fotek trzymam w chmurze, bo nie brakło mi pamięci w telefonie podczas tej wyprawy.

Ze skrzywień zawodowych innych, niż kompulsywne trzaskanie fotek, ujawniło się jeszcze zwracanie uwagi na osobliwości. W tym przypadku, związane z kierunkiem studiów. Bo jednak hej, kto normalny ciągnie linie energetyczne po szczytach gór?

Nadepnąć na Język Trolla
Tak, wiem, pisanie o słupach elektrycznych nie do końca tu pasuje, więc wróćmy do głównego tematu. Do Trolltungi został od wykonania powyższej fotki już tylko kawałek, więc tego akapitu też nie ma sensu przedłużać. Przejdźmy do rzeczy, poniżej zdjęcie samego Języka Trolla.

Jako, że kolejka na Trolltungę mocno przekraczała standardy nawet polskiego NFZ, postanowiliśmy przejść się kilka metrów dalej i zrobić fotkę na podobnej do Języka Trolla skale, do której nie było kolejki odstać swoje, a efekt widać na zdjęciu poniżej.

Na powyższej focie bardzo wyraźnie widać, jak fiordy jedzą nam z rąk, więc uprzedzając pytania – tak, nakarmiliśmy. Siebie zresztą też, niedługo po zrobieniu tej fotki. Chwila przerwy i można było zabierać się za drogę powrotną.
Przyjemne deja vu
Wiecie, co było najlepsze w tych Norweskich górach? To, że choć w drugą stronę szliśmy dokładnie tą samą trasą, widoki cieszyły w zasadzie tak samo, jak za pierwszym razem. Może chodziło o inny kąt padania słońca? Nie mam pojęcia, w każdym razie aparat znowu poszedł w ruch.

W ogóle, bardzo spodobały mi się zastosowane na tej trasie oznaczenia szlaków. Początkowo faktycznie widywałem jakieś nakreślone farbą znaczki, ale w dalszej części drogi najwyraźniej takie zabiegi nie miały sensu, więc szlak wytyczały takie oto słupki.

Nie wiedzieć czemu, gdzieś między wszystkimi przerwami, posiłkami, chwilami cichej zadumy i mimowolnym opalaniem linii prostej między barkami a ramionami, przypomniały mi się dawne lata spędzone w Minecrafcie.

W tym miejscu załóżmy, że skoro trasa powrotna była taka sama, jak ta którą weszliśmy na górę, to osobom zainteresowanym fotkami podróży w drugą stronę polecam polecam scrollowanie w górę, zamiast w dół. Mogę tylko krótko napisać, że po drodze zjedliśmy resztę tego, co zabraliśmy na górę, a do Oddy wróciliśmy autobusem nieco bardziej zatłoczonym niż poranny. No i słońce nadal dawało w palnik.
Z góry na dół
Tymczasem, przeskoczę dalej. Postanowiliśmy, zamiast jechać od razu na kemping, zostać w centrum Oddy na jakieś zakupy i pobieżne zwiedzanie miasta. Fotki może nie oddają wszystkiego, co widzieliśmy, ale byłem naprawdę oczarowany stosowanym w Norwegii stylem budownictwa. Niezbyt gęsto stawiane domki, w większości z drewna, w przyjemnych kolorach. W mijanych po drodze wioskach może i wyglądały ślicznie, ale to właśnie w Oddzie – miejscowości rozciągającej się od fiordu – czyli z poziomu morza – w górę , ten styl zrobił na mnie największe wrażenie.

Po dłuższej przerwie i krótszych zakupach ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekała nas druga noc w tym pięknym otoczeniu (patrz: zdjęcie na górze wpisu). Muszę przyznać, że zegary biologiczne mogą w takim miejscu nieco zwariować – ciemno robiło się dopiero po 23.
Powoli w stronę domu…
Następny dzień oznaczał drugą przeprawę autostopem. W obozie, ociągając się nieco, zjedliśmy śniadanie i pozbieraliśmy na drogę. Nie wiadomo było, ile czasu zajmie nam podróż powrotna, a do tego zaczęła wisieć nad nami presja czasu – bo niby co, mieliśmy w razie awarii zadzwonić na lotnisko i poprosić żeby poczekali, aż coś złapiemy?

Dobrze, że jestem urodzonym farciarzem Norwegowie dość przychylnym okiem patrzą na autostopowiczów, bo już pierwsza osoba przewiozła nas przez niemal 2/3 trasy. Arnulf, bo tak się nazywał ów kierowca, opowiedział nam co nieco o sytuacji finansowej czy gospodarczej kraju, a przy okazji mieliśmy okazję dowiedzieć się trochę o systemie edukacji.
Rozmowa kleiła się całkiem dobrze, a na dodatek Arnulf kupił nam cynamonowe bułeczki, gdy wysiadaliśmy w Seljord. Jak więc mówiłem, mam niezłego farta Norwegowie to bardzo mili wobec autostopowiczów ludzie!

Jak się możecie domyślać, opis powoli dobiega końca. Po drodze na lotnisko mieliśmy jeszcze okazję przejechać się z wracającym z festiwalu muzyki country francuzem, starszą pisarką przewożącą mnóstwo rzeczy i jakimś przypadkowo spotkanym na stacji paliw informatykiem. Milusio, czyż nie?
Po dojechaniu na lotnisko zjedliśmy to, co uchowało się w plecakach przez cały wyjazd kolację, przeszliśmy się na skraj lasu w pobliżu, rozbiliśmy namiot i – wymęczeni podróżą. oraz krótką ulewą, która złapała nas niedługo po wykonaniu powyższego zdjęcia – poszliśmy spać. Nazajutrz czekał nas tylko lot w drugą stronę i w zasadzie na tym skończyła się wycieczka. Teraz pozostaje planować kolejne – może na północ kraju?
Dzięki, że dotrwaliście do końca. Jeśli się podobało – dajcie znać, może zmotywuje mnie to do pisania częściej, niż „raz na kiedyś”.
Skomentuj