Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij

Między szczytami, via ferratami

Początek września. Dla niektórych – koniec wakacji. Dla innych – koniec sezonu urlopowego. Dla nas – idealny moment na kolejną wyprawę w góry. Jednak nie Sudety. I nie Karpaty. Nie te Stołowe. Izery też nie. Nawet nie Rudawy. Auto, bez stopa. Zamiast Polski – Włochy. Zamiast trekkingu – via ferrata. O czym ty, Borucki, znowu pieprzysz? Spieszę z wyjaśnieniem: o wypadzie w Dolomity, część Alp Wschodnich.

Powiem Wam, że gdy pierwszy raz usłyszałem o czymś takim jak via ferrata, wydawało mi się że jeszcze trochę czasu upłynie, zanim się na jakąś wybiorę. Zwykłej wspinaczki już próbowałem, ale przecież asem w tym sporcie nie staje się po wejściu na skałę w Żerkowicach i jednym wypadzie na ściankę we Wrocławiu. Biorąc pod uwagę powyższe, zgadnijcie jak zareagowałem na propozycję wypadu w Dolomity – gdzie można szybko połamać się na dziesiątki różnych sposobów w dziesiątkach różnych miejsc, na ferratach właśnie?

Cóż, zapytałem tylko, gdzie można dorwać tani sprzęt na taką wyprawę.

Uprząż i lonża trafiły się na promocji, w komplecie. Nieważne, czy marka gorsza, czy lepsza – ważne, że miały certyfikaty (uprząż: EN 12277 i UIAA 105, lonża: EN 958 i CE UIAA 128, karabinki: CE UIAA 121). Kask? Tu dość drogo, jednak wolałem dopasować kształt kasku do kształtu głowy, bo w drugą stronę mogłoby być trudniej. Poza tym, certyfikaty również na miejscu (EN 12492). Przymierzałem się też do pętli i karabinka, ale ostatecznie budżetu na takie rarytasy zabrakło. Zresztą, później okazało się, że bez tego też da radę przeżyć – choć nie musicie sprawdzać na własnej skórze.

Poniedziałek: do Włoch!

Sprzęt gotowy, ubrania spakowane, zakupy zrobione, playlista pobrana. Nic, tylko wyruszać z kraju. Obeszło się bez korków. Spoko, poniedziałek rano. 900 kilometrów jazdy i zatrzymaliśmy się aż w Misurinie.

Ostatni odcinek trasy robił wrażenie

Na tamtejszym polu namiotowym, Alla Baita, mieliśmy spędzić pierwszą noc. Miejsce urokliwe, ale nie bez wad. Brak kuchni – choć okazało się później, że to nic nadzwyczajnego – nieco martwił. Dość niska temperatura i podmuchy wiatru – również nie nastrajały pozytywnie. Trudno, najwyżej zamarzniemy.

Kemping Alla Baita wyglądał na nieco opustoszały

Rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy małe przepakowanie i poszliśmy… na wino, do restauracji obok. Było całkiem niezłe i myślę, że nawet niewielka ilość ułatwiła planowanie trasy na kolejny dzień. W końcu zamierzaliśmy całą czwórką, w składzie: Basia, Jula, Krzysiek i ja (aka Borutzki, aka Kapi) – po raz pierwszy w życiu spróbować tej słynnej via ferraty, jako sposobu na zdobywanie szczytów.

Planowanie

Wtorek: Tre Cime i Monte Paterno

Wtorek rano. Pobudka w namiocie. Dosyć chłodno, trochę niewygodnie, niedaleko słychać ryk osła. Miodzio. Z tego powodu dość szybko zaczęliśmy się zbierać, żeby wyruszyć na szlak. Marznięcie w ruchu jest przyjemniejsze niż w bezruchu – bo marznie się nieco wolniej. Po krótkiej krzątaninie dwa palniki turystyczne poszły w ruch. Woda ugotowana, jajka usmażone. Wszystko i tak stygło szybciej, niż się nagrzewało, ale dobra, nieważne.

Ładne widoki od samego początku

Wjechaliśmy samochodem na płatną drogę (€30), a nią dalej na parking Tre Cime, nieopodal schroniska Auronzo. To właśnie tu zaczynała się pierwsza prawdziwa część naszej wyprawy. W akompaniamencie krowich dzwonków z pobliskich pastwisk, wkroczyliśmy szlakiem 105 na teren Parku Narodowego Tre Cime. Cel na ten dzień: Monte Paterno.

Wkraczamy…

Trekking szlakiem 105 do najtrudniejszych nie należał. W ciągu całego wypadu, to była chyba najłatwiejsza część wędrówki. Minęliśmy trzy jeziora, nieco przypominające kałuże, a następnie chatę Malga Langalm. Urocze miejsce, może dzięki zawieszonym modlitewnikom tybetańskim – albo czemuś, co miało je przypominać. Tre Cime, po polsku Trzy Szczyty, stanowiły odtąd główny punkt krajobrazu – i tak już do końca dnia. Widać było też Monte Paterno. Takie widoki zdecydowanie motywują do dalszego spaceru.

Malga Langalm, niewielkie schronisko przy drodze

Szlak zaprowadził nas pod schronisko Antonio Locatelli alle Tre Cime di Lavaredo. Nazwa nieco długa (obiecuję więcej nie używać pełnej wersji), postój w tamtym miejscu również. Przerwa na drugie śniadanie, zebranie pieczątek, założenie kasków i uprzęży – i ruszamy dalej, w kierunku Via ferrata De Luca-Innerkofler.

Z lewej strony: Tre Cime

Przed samą ferratą poprowadzona była sztolnia, której bez czołówki nie dałoby się przejść nie obijając sobie głowy. Zrobiła na mnie wrażenie: że też komuś chciało się to drążyć?

Trasa przez sztolnię

Dopiero na drugim końcu sztolni zaczęła się właściwa ferrata, prowadząca na Monte Paterno. Do najtrudniejszych nie należała. Przed wyjazdem lekko podśmiechiwaliśmy się z autora pewnego bloga, bo użył w swoim wpisie zwrotu nawet się nie wpinałem. Teraz, z lekką nutą hipokryzji, mógłbym napisać to samo.

A wiecie, co było najgorsze w tamtej ferracie? Usłyszenie okrzyku STEIN!, dobiegającego gdzieś z góry. Spieszę z wyjaśnieniem: stein to z niemieckiego po prostu kamień. Kamień lecący z góry nabiera pędu. Twarda konsystencja skały w połączeniu z pędem i człowiekiem na dole może narobić kłopotu. Co jednak w tym wszystkim najgorsze: przed kamieniami trzeba zabezpieczać się na dwa sposoby.

Widok na schronisko Antonio Locatelli z nieco dalszej perspektywy

Po pierwsze, należy chronić głowę. Dobrym kaskiem, z atestami (wspomniałem o nich wyżej) – a i tu nie ma pewności, że nic się nie stanie. Ciekawostką jest fakt, że widzieliśmy ludzi w kaskach rowerowych. Trudno powiedzieć, czy taki sprzęt  i niewłaściwie użyta odrobina wyobraźni mogą zastąpić wszelkie normy. Miejmy nadzieję że tak, ale wolałbym nie sprawdzać na własnej czaszce.

Po drugie, należy zabezpieczyć sobie dupę – najlepiej za pomocą ubezpieczenia OC. Nigdy nie wiadomo, czy w takim miejscu spod nogi nie osunie się nam kamień. A jak już się osunie, to nie wiadomo, czy na dole nie znajdzie się jakiś pechowiec, który nim oberwie. Przypuszczam, że taka sytuacja może narobić równie dużych problemów, co samo zderzenie czołowe z głazem.

Kaski ma za zadanie chronić głowę, przynajmniej przed kamieniami

Starczy o kaskach i ubezpieczeniach. Na szczyt wdrapaliśmy się bezproblemowo i to właśnie tam zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Epickie widoki zachęciły do robienia zdjęć i pokazały, jaki respekt potrafią wzbudzić Dolomity. Tre Cime nadal stanowiły centrum krajobrazu, ale oglądanie ich z Monte Paterno, z wysokości 2744 m n.p.m., robiło o wiele większe wrażenie, niż wszystko dotąd.

Widok w kierunku przeciwnym do Tre Cime

Zejście z Monte Paterno również nie należało do trudnych, choć miejscami musieliśmy uważać, żeby nie zrzucić na kogoś paru steinów. Oprócz tego – przebiegało całkiem sprawnie. Tre Cime obejrzeliśmy z kilku perspektyw, tu zapowiadało się na kolejną. Kierowaliśmy się Via ferrata Forcella Lavaredo w stronę schroniska Lavaredo – sympatycznej chatki na wschód od Trzech Szczytów. Stamtąd droga do samochodu była już tylko formalnością. Na szczęście udało się zrobić jeszcze kilka interesujących fotek.

Zejście ferratą

Po powrocie do Misuriny nadeszła chwila konsternacji: co robimy dalej? Padło na to, że wynosimy się z kempingu. Warunki nienajlepsze, brak kuchni, ludzi też jakoś mało. Pojawił się challenge na koniec dnia: spakowanie namiotu w 15 minut (spoiler: udało się). Ruszyliśmy w kierunku Cortiny, zatrzymując się jeszcze na chwilę na zakupy w markecie nieopodal Lago di Misurina.

Podjęta decyzja o zmianie pola namiotowego była strzałem w dziesiątkę. Camping Alla Baita w Misurinie miał swój urok, jednak Camping Rocchetta w Cortinie był rozsądniejszym wyborem. Ceny niemal te same, a warunki nieporównywalnie lepsze. Tylko kuchni nadal brakowało i palniki wciąż pełniły służbę. Jeśli będziecie kiedyś wybierać się w tamte strony, weźcie ze sobą czajnik elektryczny. Odnoszę wrażenie, że mi przydałby się bardziej, niż połowa zabranego prowiantu.

Lago di Misurina

Po rozbiciu namiotów i gorącym prysznicu padło prawdopodobnie najistotniejsze pytanie tamtego wieczoru: pijemy?

Środa: Punta Anna

Kolejny dzień, kolejna pobudka w chłodzie. Znów zbieranie się na szybko. Uznaliśmy, że zostawimy rzeczy na kempingu i wrócimy na kolejną noc, więc nie trzeba było się pakować. Dlatego – tak jak dnia poprzedniego – usmażyliśmy jajka, zagotowaliśmy wodę, a po śniadaniu wpakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy na – jak się okazało potem – naszą najdłuższą ferratę. Kolejnym szczytem do zdobycia była – po lekkiej zmianie początkowych planów – Punta Anna.

Gdzieś, na zboczu góry

Samochodem podjechaliśmy pod schronisko Angelo Dibona. Nieco niepewni, bo droga nie wyglądała na zbyt często uczęszczaną. Na szczęście, przejazd poszedł gładko i zaraz po zaparkowaniu się ruszyliśmy stromym podejściem w kierunku schroniska Pomedes. Tam krótki postój, założenie kasków, uprzęży z lonżami i drugie śniadanie. Następnie atak na Via Ferrata di Punta Sant Anna. Nazwa w stylu self-descriptive, czyż nie?

Widok z okna… w toalecie

Krajobraz robił wrażenie już od samego początku trasy, ale ferrata nie zapowiadała się na zbyt wymagającą. Ba, wydawała się całkiem łatwa. Szliśmy sprawnie, szybko, cały czas pod górę, bez większych przestojów. Dystans do pokonania w poziomie nie był zbyt duży – około 1 kilometra. Za to pion robił już niezłe wrażenie, bo (sugeruję się OpenRouteService) była mowa o wspinaczce około 400 metrów w górę.

Panorama z widokiem na Cortinę

Dobrze, że wcześniej nie czytaliśmy artykułów na temat tej ferraty, bo jak się okazało, na niektórych blogach jest opisana jako wymagająca technicznie, a na innych jako ogólnie trudna. Cokolwiek to znaczy, mogłoby nas zniechęcić. Na szczęście nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy i jedynym wyzwaniem była tak naprawdę długość tej trasy. Zajęła nam trzy godziny (spoglądam na czas zrobienia fotek pod Angelo Dibona i na szczycie Punta Anna). Nieco zmęczeni uznaliśmy, że dalszy plan na podbicie Tofana de Pomedes nie ma sensu – bo robiło się już późno.

To ja, jeszcze nieświadomy w co się pakuję

Jedną z bardziej interesujących sytuacji tego dnia była możliwość zobaczenia akcji ratunkowej. Pewien Włoch utknął mniej więcej w połowie ferraty i wezwał pomoc. Najwidoczniej nie miał sił ani żeby wejść na szczyt, ani żeby zejść na dół. To drugie nie było dziwne – nie widzieliśmy ani jednej osoby, która szłaby tą ferratą w przeciwnym kierunku.

Lonża + ferrata

W każdym razie, tak jak pierwszego dnia zagrożeniem na ferracie okazały się być kamienie, tak drugiego dnia mogliśmy sobie uświadomić, że przecenienie własnych możliwości może być równie niebezpieczne. I znowu wrócę do kwestii ubezpieczenia: bez wykupienia go, gdyby zdarzyła nam się podobna sytuacja, musielibyśmy pokryć koszty akcji z własnej kieszeni. Dlatego jeszcze raz podkreślę, że na ferratach zabezpieczenie się wymaga nie tylko sprzętu, lecz również nieco papierkowej roboty.

Una tarapata?

Wróćmy jednak na szczyt. Tam zrobiliśmy kolejną porcję fotek, kolejną przerwę i niewielką modyfikację planu (czytaj: schodzimy na dół, nie idziemy wyżej). Punta Anna, 2731 m n.p.m., była największą wysokością tego dnia. Dalsza droga prowadziła już tylko w dół.

„Gdzieś na szczycie góry…”

Tym razem jednak zejście było dużo większym wyzwaniem, niż poprzednio. Początkowo, trasa była prowadzona kolejnymi linami, ale ten odcinek już nie zrobił na nikim wrażenia. Problem zaczął się w momencie, gdy liny się skończyły. Wtedy zaczęła się część szlaku prowadząca przez piargi.

Im dalej w górę, tym bardziej księżycowe widoki

To był odcinek trudny z dwóch powodów: po pierwsze, brakowało na nim oznaczeń samego szlaku, więc przez dłuższą chwilę wydawało się, że zabłądziliśmy. Druga sprawa to fakt, że kamienie po prostu usuwały się spod nóg, więc trzeba było cały czas balansować ciałem, żeby nie zjechać razem z nimi. Zwłaszcza, że wysokość i ekspozycja tej części szlaku robiły piorunujące wrażenie.

Księżyca ciąg dalszy

Schodziliśmy coraz niżej. Krzysiek śmiało ruszył na dół. Dziewczyny nieco wolniej, w kierunku udeptanej części piargu. Mi udało się zjechać razem z kamieniami – wyglądało to trochę jak snowboard bez śniegu i deski.

Piargi

Po dłuższej chwili dotarliśmy do tej bezpieczniejszej części szlaku, kawałek przed schroniskiem Camillo Giussani. Nie poszliśmy w tamtym kierunku, ale nieopodal stoi kilka opuszczonych budynków, które postanowiliśmy z Basią obejrzeć i uchwycić na kilku fotkach. Tajemnicze miejsce, choć w stanie lepszym, niż przypuszczałem.

Budynki przy Rifugio Cantore, najwidoczniej opuszczone

Ciąg dalszy trasy był już dużo nudniejszy. Udeptana ścieżka 403 w stronę schroniska Angela Dibona nie stwarzała żadnego wyzwania, więc ta część wędrówki składała się głównie ze spokojnego marszu w dół i rozmawiania o wszystkim i niczym. Dotarliśmy do samochodu, Jula skoczyła jeszcze po pieczątki do schroniska, a potem ruszyliśmy z powrotem na kemping. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep – uznaliśmy, że fajnie byłoby kupić jakieś winko.

Nasze buty po zejściu lub zjechaniu z piargu

Uprzedzając pytania: było całkiem smaczne, choć może to kwestia całej tej otoczki – odpoczynek w namiocie, planowanie następnego dnia i rozważanie co dalej – bo pogoda miała przestać dopisywać już w czwartek.

Trasa na Punta Annę – źródło

Czwartek: Col Rosa

Czwartek rano to przede wszystkim trzy rzeczy: tradycyjna jajecznica na śniadanie, wyjechanie z kempingu i szybkie zakupy. Potem droga do Fiames, skąd zamierzaliśmy ruszyć na najkrótszą ferratę tego wyjazdu – Bovero – poprowadzoną szlakiem 408. Zapowiadany deszcz, może nawet burze, zniechęciły nas do dłuższych wyjść. Dlatego celem na czwartek była Col Rosa, malowniczy szczyt z widokiem na koryto rzeki Boite.

Boite, w niecałej swej okazałości

Ferrata Bovero nie była trudniejsza niż pokonana w środę Ferrata di Punta Sant Anna, jednak w tym przypadku zmęczenie dwoma poprzednimi dniami dawało się we znaki. Podejście do samej ferraty było strome i już tam można było złapać zadyszkę, a przecież wspinaczka była dopiero przed nami.

Widok z Bovero

Początek ferraty stanowił problem, bo nie do końca było wiadomo, czego się złapać. Na szczęście po pokonaniu tej trudności, wszystko wydawało się już całkiem wykonalne. I choć faktycznie niektóre odcinki Bovero były wymagające technicznie lub siłowo – dało się przez nią przejść bez większego kłopotu.

Całe życie pod górę

Zaletą z naszego punktu widzenia było to, że ferrata do najdłuższych nie należała. Zdobycie Col Rosy, na wysokości 2166 m n.p.m. było próbą wytrzymałości tylko w kontekście wspinania się już trzeci dzień z rzędu.

Drabina do nieba?

Widok ze szczytu był epicki. Choć bałem się wyciągać telefon na podejściu, bo ręce miałem zmęczone, uważam że nie straciłem najlepszych kadrów. Te pojawiły się dopiero na samej górze, gdy można było rzucić okiem na całą dolinę w której znajdowała się Cortina.

Cortina, z innej niż poprzednio perspektywy

Tego dnia zwróciłem uwagę na kolejne zagrożenie na ferratach. Otóż bardzo drażnił mnie fakt, że kilku Austriaków szło za nami, narzucając sobie całkiem szybkie tempo. Uznałem, że będę szedł na końcu – za swoją ekipą – i czułem się niepewnie, gdy ktoś za mną wpinał się na ten sam odcinek liny, na którym ja byłem wpięty. I choć przez większość trasy nie robiło to praktycznie żadnej różnicy w samej wspinaczce, to jednak pojawiło się kilka odcinków z dość luźno napiętą ferratą.

Nieco poniżej szczytu Col Rosa

Gdy pod koniec jednego z takich odcinków próbowałem wejść na półkę skalną, pojawił się istotny problem – ktoś za mną wpiął się na ten luźny fragment liny, do którego byłem przypięty i przycisnął tym samym obydwa moje karabinki do ściany. Musiałem się nagimnastykować, żeby je stamtąd ruszyć, co uważam za niebezpieczną sytuację. Stąd moja rada: jeśli będziecie kiedyś na ferracie, poczekajcie aż osoba przed wami przepnie się na następny odcinek trasy.

Dużo poniżej szczytu Col Rosa

Austriaków puściliśmy przodem, ale znowu spotkaliśmy ich nieco dalej. Mimo tej całej, niewygodnej dla mnie sytuacji, okazali się być całkiem w porządku. Zrobili nam na szczycie kilka fotek, a poza tym mieli drona, którym nagrywali podejście. Mam nadzieję, że na dniach przyślą filmik ze wspinaczki. Fajnie byłoby zobaczyć naszą ekipę na ferracie, chociażby gdzieś z boku kadru.

Schody do piekła

No dobra, Col Rosa zdobyta, fotki zrobione, deszcz nadal nie padał. Zejście szło sprawnie, choć było stromo. Wybranie ferraty na wejście i szlaku 447 na zejście było strzałem w dziesiątkę. Zatem, gdybyście zastanawiali się kiedyś,  jak zaplanować tę trasę – już wiecie.

Trasa na Col Rosę – źródło

Po zejściu zrobiliśmy kolejne zakupy i trafiliśmy do wynajętego przez booking noclegu. Mercure Hotel okazał się być bardzo przytulnym miejscem. Pokój również – przynajmniej do momentu, w którym zderzył się z naszymi realiami: pełno rzeczy na podłodze, pełno rzeczy na parapecie, a do tego na balkonie dwa palniki, na których gotowaliśmy obiad. Nie, żeby restauracja hotelowa wyglądała źle – po prostu głupotą byłoby płacić za jedzenie, skoro chwilę wcześniej byliśmy w sklepie.

Mercure Hotel w blasku słońca i chwały

Aha, zapomniałbym. Czajnik elektryczny był w pokoju tym udogodnieniem, na które najszybciej zwróciliśmy uwagę.

Piątek: pizza i kawa?

W nocy trochę popadało, więc decyzja o wynajęciu noclegu – nawet w hotelu – miała sporo sensu. Z rana – tradycyjnie – jajecznica. Oczywiście na balkonie, bo przecież do kuchni w restauracji nie mielibyśmy wstępu. Ciekawe, co myśleli o nas sąsiedzi z pokojów obok. Zgaduję, że coś w stylu: ech, znowu Polacy.

Padający deszcz zatopił nasze plany wspinaczkowe, więc musieliśmy znaleźć sobie inne zajęcie. Trzeba przyznać, że to dobrze, bo po trzech dniach przydała się jakaś regeneracja, a odwiedzenie kilku miejscówek w okolicy brzmiało jak dobry plan rekreacyjny.

Kiedyś tam, gdzieś tam…

Błąkając się po mapie i terenie, trafiliśmy najpierw gdzieś w okolice Corvary – żeby chociaż pooglądać pasące się na tamtejszych łąkach krowy – a następnie uznaliśmy, że dobrym planem jest wyskoczenie na kawę. Trafiliśmy do Cafe Andy w miejscowości Santa Cristina Valgardena, około godziny 13. Byłem nieco w szoku, jak duży ruch zapanował w tej nieco podstarzałej – a może stylizowanej na taką? – kawiarence.

You went to the wrong neighborhood

Godziny sjesty we Włoszech da się odczuć bardzo mocno, zwłaszcza gdy ma się z tym styczność po raz pierwszy. Na zakupy mogliśmy się wybrać w zasadzie tylko do marketu Despar (odpowiednik Spar), a gdy postanowiliśmy zjeść pizzę, w poszukiwaniu czynnej restauracji trafiliśmy aż do Bresannone – miejscowości, w której dwa języki urzędowe uwidaczniały się aż nadto.

Korzystając z okazji, kupiliśmy kilka kartek na pamiątkę, a dopiero potem trafiliśmy do lokalu w którym pomimo sjestowych godzin udało się dostać pizzę. Na zjedzeniu tego przysmaku kuchni włoskiej zakończyliśmy rozrywkową część piątku. Potem już tylko zakupy (tak, czuję się zobowiązany wspominać o zakupach co kilka akapitów) i trasa w stronę Niemiec.

Sobota: Neuschwanstein

W Niemczech przenocowaliśmy się w okolicy Schwangau. Planem na sobotę było zobaczenie zamku Neuschwanstein, ponoć znanego z logo Disneya. Dotarliśmy tam całkiem szybko, nawet pomimo złej pogody, ale to właśnie pogoda była powodem, dla którego nie mogliśmy zamku podziwiać w pełnej krasie. Miejsce wyglądało bajkowo, ale głównie dlatego, że budowlę widzieliśmy zza chmur, jakby przez sen.

Neuschwanstein w oparach snów

Uważam, że choć zobaczenie Neuschwanstein z bliska było ciekawym przeżyciem, o wiele ciekawszą opcją byłoby zobaczenie go z oddali, najlepiej z jakiejś góry obok. W końcu to właśnie tak widujemy go u Disneya. Jednak to lepiej zostawić na lepsze warunki pogodowe.

Niepogoda

Na tym kończę tę relację. W sobotę dojechaliśmy do domów. Trzy dni wspinaczki, dzień na rozluźnienie i słynny niemiecki zamek na podróż powrotną. Wyjazd się udał i był epicki.

Nie da się ukryć, że apetyt rośnie w miarę jedzenia – choć pokonaliśmy kilka ferrat, chyba wszyscy jesteśmy zgodni co do jednego: pokonanie kolejnych to tylko kwestia czasu. Zwłaszcza, że w Dolomitach jest sporo innych miejsc, które warto zobaczyć – a można się przy okazji pokusić o jakieś trzytysięczniki. Ale najpierw poczekam, aż przestaną mnie budzić sny kończące się upadkiem z ferraty.

Jeśli macie jakieś pytania co do organizacji tego wyjazdu, szczegółów na temat tras i tak dalej – walcie śmiało. Chciałem, żeby ten wpis miał jakąś wartość merytoryczną, ale jeśli jest jej za mało – to od czegoś w końcu są komentarze.

Jedna odpowiedź do „Między szczytami, via ferratami”

  1. […] września, wyjazd w Dolomity. Siedzimy w namiocie, popijamy winko. Basia, Jula i Krzysiek wytyczają szlak na następny dzień, […]

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: